Nie ma to jak kultowa książka. Przynajmniej, jeżeli chodzi o jej przeczytanie. Gorzej, gdy przychodzi czas na jej zrecenzowanie – wtedy nie jest już tak różowo. Nie jest łatwo napisać tekst o grze, która na świecie ma status prawie że kultowej. Nawet w polskich realiach paragrafówka „House of Hell” (bo o niej mowa), to jedna z najczęściej czytanych anglojęzycznych książek. Seria Fighting Fantasy, z której się wywodzi, ma w naszym kraju wielu fanów i choć niełatwo u nas ją zdobyć, to najczęściej wybierany jest właśnie wspomniany tytuł. Z taką grą należy przy recenzji zachowywać się jak z prawdziwa świętością i starać się jeszcze czymś zaskoczyć.

„House of Hell” to tytuł, który jako jeden z niewielu może pochwalić się podwójną reedycją. Pierwsze wydanie gry miało miejsce w roku 1984 i oczywiście wydrukowane było nakładem wydawnictwa Puffin Books. Po wielu latach ciszy, Wizard Books postanowiło odświeżyć czytelnikom dawne paragrafówki. W roku 2002 pojawiła się na rynku pierwsza reedycja, zaś w 2010 druga. Każde z wydań opatrzone było zupełnie inną okładką, niestety coraz bardziej okrojoną. Gdy książka pojawiła się na rynku po raz pierwszy, była przyozdobiona naprawdę mroczną okładką. Już na pierwszy rzut oka można było przewidzieć, że czeka na nas prawdziwy horror. Na pierwszym planie znajdował się bardzo dobrze wyglądający demon (oczywiście w tym demonicznym sensie), dookoła niego rozpościerały się stare drzewa, bez liści, całe poskręcane, z rozłożonymi suchymi gałęziami, które wymownie dawały nam znak, że są gotowe nas pochwycić. W tle z kolei stał stary dom, pośród delikatnej mgły, spowity w nieprzeniknionej ciemności… Oprócz jednego okna. Oczywiście tego na piętrze, w którym paliło się światło, dające nam wyraźny znak, że w tym wielkim domu jest ktoś, kto zdaje się na kogoś oczekiwać.

No cóż. Tak przynajmniej przemawia do mnie pierwsza wersja okładki, którą mogę niestety podziwiać tylko w Internecie, ponieważ sam dysponuję ostatnim wydaniem. Później grafika z okładki bardzo mocno traciła. W wydaniu z roku 2002 to już tylko widoczny fragment domu w tle, i to w dodatku tak przedstawiony, by nic nie przedstawiał. Na pierwszym planie pozostał demon, który tym razem jest w fazie transformacji (jego prawa połowa jest człowiekiem, a lewa demonem). Sylwetka mocno ewoluowała (w końcu minęło prawie dwadzieścia lat) i tym razem przedstawiona jest w marynarce i spodniach.

Ostatnia z wersji, czyli z drugiej reedycji, została utrzymana w konwencji całej wznowionej serii. Grafika to w największej części stałe elementy, występujące w kilkunastu innych książkach wydanych w tych latach. Są to między innymi autor i tytuł, zajmujący prawie połowę całej okładki oraz tarcza, w której znajduje się „zasadnicza” część okładki w kształcie koła o średnicy mniej więcej 6-7 centymetrów. To właśnie w tym miejscu została ukazana część, nawiązująca bezpośrednio do gry, przedstawiająca znanego nam demona, tylko w ujęciu od pasa w górę. Budynek za nim to już tylko wspomnienie.

Dysponując jedynie wydaniem z roku 2010, nie jestem w stanie odnieść się do tego czy rysunki wewnątrz zmieniły się na przestrzeni różnych wydań. Wydaje mi się jednak, że nie, ponieważ nigdzie w książce nie ma o tym wzmianki. Autorem szkiców do paragrafówki był Tim Sell. Warto wspomnieć, że jeden z jego rysunków wzbudził w 1984 roku szczególne kontrowersje, przez co musiał zostać usunięty przy kolejnych drukach. Przy jednym z paragrafów umieszczono grafikę, przedstawiającą nagą kobietę, leżącą na ofiarnym ołtarzu zalanym krwią, tuż przed rytualnym morderstwem. Wydawca otrzymał w związku z tym obrazkiem wiele skarg i w efekcie musiał go usunąć. Pojawiły się pytania czy to faktycznie jeszcze gra dla dzieci i młodzieży. Zarzucano wydawcy między innymi nakłanianie do wyznawania satanizmu. Było też dużo ciekawych listów, opisujących, jakie to złe rzeczy działy się z dziećmi po przeczytaniu książki. Na przykład na ciele jednego pojawił się znak diabła, a gdy tylko matka wrzuciła książkę do ognia, znak zniknął. Była też relacja kobiety, jakoby jej syn lewitował po przeczytaniu paragrafówki. Warto dodać, że w tym czasie amerykańskie biuro w Nowym Jorku miało adres „666 Fifth Avenue”, co, nie da się ukryć, nie pomagało przy tego typu zarzutach. Oczywiście w tamtym czasie Stowarzyszenie Ewangelickie wydało ośmiostronicowy dokument, ostrzegający przed książkami z serii Fighting Fantasy, nakłaniającymi do wyznawania diabła.

W obecnych czasach może się to wydawać śmieszne i wręcz niemożliwe. Pamiętać należy jednak, że w latach osiemdziesiątych tego typu gry cieszyły się szaloną popularnością i przyciągały uwagę wręcz wszystkich środowisk. A tekst był szczególny. W antologii serii można także przeczytać, że była to jedyna książka-horror nie obsadzona w świecie fantasy lub science fiction. Dopiero kilka lat temu pojawił się inny tytuł, który można zaliczyć do horroru i jest nim „Blood of the Zombies”, napisany przez Iana Livingstone’a. Może właśnie to zdecydowało o takim sukcesie „House of Hell”?

Sprawdźmy jednak, co kryje zawartość książki. Mechanika, co nie trudno odgadnąć, jest typowa i nie odbiega od tego, co poznaliśmy do tej pory. Nasz bohater określony jest przez trzy podstawowe cechy, takie jak: zręczność, wytrzymałość i szczęście. Te podstawowe elementy kolejno określają jak dobrze potrafimy posługiwać się różnego rodzaju przedmiotami, a w szczególności tymi z ostrą krawędzią, skierowaną, rzecz jasna, „od siebie”. Kolejny współczynnik określa jak dużo obrażeń jesteśmy w stanie przyjąć, zanim umrzemy, zaś „Luck” jest wykorzystywane do testów, wykazujących ile mieliśmy szczęścia w niezbyt miłej sytuacji. Do tej stałej mechaniki w niektórych tytułach często wprowadzany jest dodatkowy element. Tak jest i tym razem, dostajemy czwarty współczynnik – strachu. Podczas całej przygody będziemy wielokrotnie narażeni na sytuacje, które nas wręcz przerażą. Właśnie ta liczba będzie nam mówiła, jak wiele tego typu sytuacji będziemy w stanie znieść, zanim nie zestresujemy się na śmierć.

Wreszcie możemy przejść do sedna sprawy. Fabuła jest prowadzona wyjątkowo dobrze od samego początku. Tak wiele razy wspominałem o problemie idealnego wprowadzenia czytelnika w sytuację naszego bohatera, że już w zasadzie zwątpiłem w możliwość zrealizowania tego bez potknięć. A tutaj niespodzianka… Niesamowite jest to, że po raz kolejny okazuje się, że najprostsze rozwiązania sprawdzają się najlepiej. Jest noc, nasz protagonista jedzie samochodem w sobie wiadomym kierunku. Nagle przed maską auta pojawia się jakaś postać, a on, by uniknąć kolizji, gwałtownie skręca. Samochód wpada do rowu, ale na szczęście wychodzimy z tej przygody bez szwanku. Po dziwnej postaci ani śladu, a samochód okazuje się być niezdatny do dalszej jazdy. Na tym, wydawałoby się, odludziu, dostrzegamy światło w oknie jedynego budynku w oddali. Tam postanawiamy szukać pomocy…

W zasadzie wprowadzenie niczym z taniego horroru z lat osiemdziesiątych, ale mimo to idealne. Takie jest przynajmniej moje zdanie. Nic nie jest nam nachalnie narzucone, a cała sytuacja jest bardzo logicznie poprowadzona i wytłumaczona. Dalej dostajemy już typową paragrafówkę, z dużą możliwością wyborów i pułapek. Jest to swoista labiryntówka, czyli coś, co bardzo lubię i rzeczywiście nie miałem powodów do narzekań. Podstawowym błędem, który często się popełnia, a ja nawet dopuściłem się go świadomie, jest nierysowanie mapy. Zapewniam, że spowoduje to, że już po kilku rozdziałach nie będziecie wiedzieć, gdzie się znajdujecie. Poruszanie się na oślep też ma swoje zalety, dlatego właśnie zdecydowałem się na to za pierwszym razem. Jeżeli jednak ktoś nie lubi błądzić, to od samego początku powinien zadbać o ten element.

Cała nasza przygoda opierać się będzie na przemierzaniu pomieszczeń i korytarzy tajemniczego domostwa. Gra jest dość trudna, bardzo łatwo zostać wystraszonym zbyt wiele razy. Szczególnie, gdy biegamy na oślep i nie kontrolujemy tego gdzie się udajemy. Czekać na nas będzie wiele wydarzeń i postaci. Długością paragrafówka nie odbiega od innych, posiada swoje standardowe czterysta rozdziałów, jednak kluczenie pomiędzy pomieszczeniami może dać efekt przeciągania gry. Próbowałem grać w „House of Hell” podczas podróży do pracy środkami komunikacji miejskiej i odradzam takie podejście. Przy labiryntówkach bardzo szybko będziemy tracili wątek, a to może doprowadzić do frustracji. Zdecydowanie polecam przysiąść do lektury w któryś z wolnych wieczorów.

Nie będę opisywał co jest do zrobienia, kogo spotkacie i kogo przyjdzie wam ubić. O nie. To by wam zepsuło całą zabawę, a naprawdę jest ciekawie. Wspomnę tylko, że jeden moment szczególnie utkwił mi w pamięci. Ten, w którym w poszczególnych paragrafach mogłem wybierać co jem i co piję. Gdy trafiłem na wybór jakiego wina mam ochotę się napić, byłem zaskoczony. Poprosiłem o czerwone i nie omieszkałem dobrać do niego jagnięciny. Coś wspaniałego! Polecam wszystkim taki zestaw. Aha, no i oczywiście książkę też polecam.