Firetop Moutain jest chyba najsławniejszą górą wśród fanów gier paragrafowych. Może nie występuje ona w aż tak wielu książkach, ale z całą pewnością pojawiła się w tych nielicznych, które zapadały w pamięć, i które mocno odznaczyły się na kartach historii. Przeczytałem już kilka książek, w których jej cień przewijał się na horyzoncie, ale jest to dopiero druga podróż, w trakcie której zawitałem do jej wnętrza. Pierwszy raz przemierzałem zawiły labirynt w środku góry, gdy czytałem pierwszy tom z serii Fighting Fantasy, pod tytułem „The Warlock of the Firetop Mountain”. Wtedy, wcielając się w głównego bohatera, poszukiwałem skarbu, bronionego przez złego czarnoksiężnika. Teraz powracam do Firetop Mountain w tytule „Return to Firetop Mountain”. Okazuje się, że nie będzie to tylko melancholijna przechadzka po dawno nieodwiedzanym miejscu, ale również spotkam czarnoksiężnika, który powinien być martwy, a nie jest. W zasadzie to był martwy, po prostu już nie jest…

Mam wrażenie, że chyba nikt nie spodziewał się aż tak dużej popularności tych gier, gdy na początku lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku startowała cała seria. Okazało się jednak, że wszyscy fani fantastyki, jak tylko mieli możliwość, kupowali książki Fighting Fantasy. Ich popularność była tak wielka, że w najlepszych latach wydawano nawet po sześć książek rocznie! Ach, to były czasy. Paragrafówki rozchodziły się jak świeże bułeczki. Nic jednak nie trwa wiecznie, o czym wiedział też wydawca, który postanowił raz jeszcze tchnąć trochę życia w serię, po czym planował zakończyć ją na jubileuszowej, pięćdziesiątej książce. Naturalną i oczywistą sprawą było zakończenie wydań umieszczeniem ostatniej przygody w miejscu, gdzie cała historia się zaczęła. I tak oto wydano grę „Return to Firetop Mountain”. Dziś już wiemy, że nie była to ostatnia książka, ale nie jest to dla nas, fanów, żadna strata.

Plan był ambitny ‒ Steve Jackson oraz Ian Livingstone mieli ponownie napisać tekst. Z różnych powodów się to nie udało i Jackson musiał zrezygnować. Najprawdopodobniej dostalibyśmy wtedy przygodę podzieloną na dwie części, jako że obaj autorzy mają zupełnie inny styl pisarski, co bardzo dobrze widać właśnie w ich pierwszej i jedynej, wydanej wspólnie grze „The Warlock of the Firetop Mountain”. Wielu czytelników nie przepada za stylem Livingstone’a. Jego gry paragrafowe to najczęściej labiryntówki, w pełnym tego słowa znaczeniu. Są to często labirynty, z którymi łączy się mozolne poszukiwanie przedmiotów, pozwalających zakończyć przygodę sukcesem. Krótko mówiąc, to, co akurat ja bardzo lubię.

Pierwotnie gra ukazała się w roku 1992, dziesięć lat po wydaniu pierwszej książki z serii. I dokładnie dziesięć lat po wydarzeniach z Warlocka, dzieje się przygoda, którą przeżywamy. Najważniejsze jest to, że wcielamy się w zupełnie „nowego” bohatera. Nie jesteśmy tą samą osobą, która wiele lat wcześniej pokonała Zagora. Nie zaczynamy też gry przy samym wejściu do jaskini, jak miało to miejsce w pierwszym tomie. Zaczynamy ją w naturalny dla każdego poszukiwacza przygód sposób, czyli w karczmie. Tam dowiadujemy się, że miejscowa ludność znika w tajemniczych okolicznościach. Cała okolica jest terroryzowana przez sługusów Zagora, który powstał z martwych i teraz stara się skompletować swoje nowe ciało. Nieustraszeni i żądni przygody, zgadzamy się pomóc biednym mieszkańcom miasteczka o nazwie Anvil. Przed wyruszeniem zostajemy ostrzeżeni, jak bardzo groźny jest nasz przeciwnik, i że będzie najlepiej, gdy udamy się po pomoc do Yaztromo. Tak, tak, to nasz stary, dobry znajomy. Znajomy tych, którzy na przykład czytali i grali w „Forest of Doom”. Zresztą sam las, jak i miasto Stonebridge, właśnie z tej książki, również pojawiają się w tej przygodzie.

Odnalezienie Yaztromo zajmie nam trochę czasu. Po drodze odwiedzimy też miasto Kaad i będziemy musieli uporać się z kilkoma nieoczekiwanymi sytuacjami. Ciekawostką jest, że podróżować do miasta Kaad będziemy łodzią, wzorowaną na prawdziwej. Ian Livingstone postanowił umieścić w książce swoją łódź i jej załogę (zmieniając imiona), która między innymi wygrała The Daily Telegraph Ultra 30 Grand Prix UK Championship w roku 1990 i 1991. Łódź nazwano „Games Workshop”, od nazwy firmy głównego sponsora.

Spotkanie z Yaztromo nie jest wymuszane, jednak sami szybko się przekonacie, że powinniście do tego dążyć. Tak czy inaczej, w końcu stajemy przed wejściem do jaskini. Grając pierwszy raz, zastanawiałem się czy będę przechodził dokładnie taki sam labirynt, jak kiedyś. Oczywiste jest, że tak powinno być, w końcu niełatwo przebudować wnętrze góry. Nie byłem jednak pewien, że tak będzie. Moje wątpliwości zostały szybko rozwiane i rzeczywiście przemierzałem znane mi już korytarze. Chociaż wiele zdążyłem zapomnieć, a zrobioną wtedy (po wielu próbach grania bez niej) mapę, wyrzuciłem, to opisy miejsc bardzo szybko mi o wszystkim przypomniały. O ile układ jaskini się nie zmienił, to jednak upływ czasu odcisnął na niej swoje piętno. Spotykamy w zasadzie same szkielety i ani żywego ducha. Wszystko jest zasnute pajęczyną i kurzem, ale nie dajmy się zwieść ‒ polecam starannie przeszukać każde miejsce. Początek jest trochę monotonny, ale warto już zacząć zbierać przedmioty, ponieważ jak przystało na labiryntówki Livingstone’a, nigdy nie wiadomo, co może nam się przydać i co gorsza, co jest bezwzględnie potrzebne do ukończenia gry.

Wiemy, że musimy zniszczyć czarnoksiężnika, ale nie będzie to łatwe zadanie. Czar, który na siebie rzucił przed śmiercią, by później móc powrócić, spowodował również, że teraz jest silniejszy. Aby go pokonać, musimy posłużyć się mocą Żywiołaków, które ukryte są pod postacią złotych zębów smoka. Tak się składa, że zęby te schowane są w pomieszczeniach góry. To była jedna z konsekwencji rzucenia zaklęcia przez Zagora. A więc wyruszamy przez labirynt góry w poszukiwaniu magicznych zębów. Nie wszystkie miejsca, znane nam z poprzedniej części, będą teraz dostępne. Niektóre drzwi będą skutecznie zablokowane. W zasadzie ostatnim, znanym nam miejscem, jest przeprawa przez rzekę, która nie zmieniła się ani trochę. Musimy poprosić o pomoc flisaka, który przeprawi nas na drugą stronę. Dalej przygoda się rozkręca. Od teraz możemy spotkać dużo większe niebezpieczeństwo i warto być naprawdę ostrożnym, ponieważ niektóre napotkane stworzenia, są naprawdę silne.

Gra zawiera kilka ciekawych i śmiesznych momentów. Mnie udało się dość niespodziewanie zawitać na zawody w zjadaniu owczych gałek ocznych. Moje pojawienie się na tym wydarzeniu zaskoczyło nie tylko mnie, ale i obecnych tam zawodników. Wiecie, jak to jest, kiedy wpadacie na imprezę, gdzie ktoś w końcu rzuca tekst: „jasne, za cienki jesteś, na pewno tego nie zrobisz”. No więc, tym razem poczułem się bardzo podobnie, więc odegrałem rolę, jakobym bardzo świadomie się tam pojawił. Zawody opierają się całkowicie na elemencie losowym i ciężko jest wygrać, ale jest to możliwe. Mnie akurat się to nie udało, ale dodatkowo założyłem się z jednym z zawodników i to z kolei poszło po mojej myśli.

Paragrafówka opatrzona jest ilustracjami Martina McKenna, które bardzo dobrze oddają mroczny klimat ciemnych i wilgotnych korytarzy. Co ważne, jest ich całkiem sporo i mam wrażenie, że nawet więcej niż w częściach, które czytałem do tej pory. W książce umieszczony jest też pewien „easter egg”. Mianowicie, na jednej z ilustracji Martin umieścił postać z twarzą samego Iana Livingstone’a. Nie będę zdradzał wam jednak, w którym miejscu. Jeżeli będziecie uważni, dostrzeżecie ją sami.

W labiryntówce pojawia się też nietypowy element mechaniki, przynajmniej jak na książki z tej serii, które czytałem do tej pory. Po pierwsze występują w niej zagadki matematyczne. Może nie jest to nic szczególnego dla niektórych, a same zadania nie są wybitnie trudne, niemniej jednak jest to bardzo ciekawy element. Sam spędziłem chwilę na tym, by je rozwiązać. Jak wspomniałem, nie są bardzo trudne, jednak łatwo się pomylić. Pomyłka niestety spowoduje, że nie będziecie mogli dalej grać, ponieważ rozwiązaniem jest numer paragrafu, do którego trzeba przejść. Drugim elementem są przedmioty, na których zostały umieszczone liczby. Koniecznie zapisujcie na karcie nie tylko te przedmioty, ale również podane na nich wartości. W późniejszym etapie przekonacie się, że są to bardzo istotne dane, ponieważ i w tym przypadku będą to numery paragrafów, do których trzeba przejść, jeżeli chcecie skorzystać z danego przedmiotu. Jak dla mnie, są to rewelacyjne rozwiązania. Dzięki temu gra bardzo dużo zyskuje na atrakcyjności.

Pozostała mechanika w „Return to Firetop Mountain” pozostaje niezmienna. Nasza postać określona jest trzema podstawowymi współczynnikami. Skill, czyli coś na kształt naszej siły, odpowiada za zdolność posługiwania się wszystkimi broniami. Stamina, czyli wytrzymałość, określa jak wiele jesteśmy w stanie znieść, zanim zdecydujemy się zejść ze sceny i zgasić światło. I ostatnia Luck, która testowana jest zawsze, gdy musimy sprawdzić swoje szczęście. To wszystko składa się na mechanikę paragrafówki. Gra momentami jest łatwa i nie ma większego problemu z potworami. Jednak jest i tak, że trafiamy na naprawdę silną postać i prawie niemożliwe będzie przeżycie. Osobiście uważam, że gra powinna być trochę łatwiejsza, wszakże sam element przygodowo-labiryntowy stanowi swojego rodzaju trudność.

Podsumowując grę „Return to Firetop Mountain”, trzeba uczciwie przyznać, że jest to kawal solidnej paragrafówki. Wszyscy fani labiryntówek znajdą tu to, co lubią najbardziej. Miłośnicy interaktywnych opowieść będą pewnie trochę zawiedzeni, ale fakt sentymentalnej podróży w czasie i ponowne odwiedzenie czerwonej góry, powinno im to zrekompensować. Swoją drogą, góra już nie jest czerwona, chociaż w nazwie pozostało „Firetop”. Czas spowodował, że rosnąca tam wcześniej roślinność, dająca czerwony kolor, zmieniła barwę na czarną. Nazwa jednak pozostała i polecam wszystkim fanom przeczytać książkę i odwiedzić to miejsce. Jako ostatnią ciekawostkę dodam, że wytrwali podróżnicy będą mieli okazję przejrzeć księgi w pewnej bibliotece, gdzie można spotkać takie tytuły jak „Casket of Souls” czy „Eye of the Dragon”. Przypadek? Nie sądzę.