Książka pod tytułem „The Forest of Doom” jest pierwszą z cyklu Fighting Fantasy, napisaną zupełnie samodzielnie przez Iana Livingstone’a. Nie ukrywam, że wiele oczekiwałem od tej gry. Osobiście jestem fanem wszelkich dungeon crawlerów, można powiedzieć, że wychowałem się na takich grach komputerowych, jak „Eye of the Beholder” i „Wizardry 7”. Toteż świadomość, że będę przemierzał gęsty las w poszukiwaniu przygód, rozmawiał z napotkanymi postaciami i eliminował przy tym wrogów, stanowiła dla mnie niezłą pokusę. Niestety, rzeczywistość okazała się zupełnie inna (o ile można tak powiedzieć o książce z gatunku fantastyki). Jak na razie, moją ulubioną częścią z serii pozostanie poprzednia gra – „The Citadel of Chaos”.
Fabuła jak zwykle zwięzła, ale ciekawa. Po ostatnich przygodach postanawiamy rozbić obóz i zażyć nieco odpoczynku. Gdy ognisko przygasa, a my powoli zatapiamy się w błogi sen i snujemy majaki o wspaniałych rzeziach ohydnych trolli, z lasu wytacza się nagle tajemnicza postać. Postawieni na baczność, ostrożnie sprawdzamy sytuację. Okazuje się, że z gęstwiny wyszedł (a w zasadzie wypadł) krasnolud, trafiony dwoma zatrutymi strzałami. Jego stan jest ciężki – umiera. Udaje nam się jednak zamienić z nim kilka zdań, na podstawie których dowiadujemy się o jego misji. Wyruszył na poszukiwanie tajemniczego młota bojowego, który miał pomóc w walce z trollami. Niestety, zawiódł. Opowiadając swoja historię, prosi nas o pomoc w odnalezieniu przedmiotu i dostarczeniu go do wioski Stronebridge. Zapewnia, że będzie czekała na nas nagroda. Długo nie musiał nas namawiać i decydujemy się pomóc krasnoludom – oczywiście kierowani czystą chciwością. Tutaj pojawia się nieoczekiwany zwrot akcji. Otóż pozwolę sobie zdradzić pewien istotny fakt – na końcu nie będzie czekał na nas zły czarnoksiężnik, o nie! Tym razem znajduje się on na samym początku i jest dobry. To właśnie do niego skierujemy swoje pierwsze kroki, zgodnie z ostatnią sugestią umierającego krasnoluda. Dostajemy od niego też mapę… – no, ja bym polemizował, czy słowo „mapa”, to najtrafniejsze określenie tego, co otrzymaliśmy, ale niech będzie.
Poruszanie się po lesie nie stanowi większego wyzwania. Trudno się tutaj zgubić. Zastosowany został bardzo podobny mechanizm, jak w poprzednich częściach serii, gdzie nie mamy możliwości cofania się i zwiedzenia ominiętych miejsc czy rozgałęzień. Po wejściu do lasu, zmierzamy w kierunku północnym, zatem na żadnym ze skrzyżowań nie będzie nam dane zbadanie drogi, wiodącej na południe. Tutaj pojawiło się moje pierwsze rozczarowanie. Miałem nadzieję, że autor jednak się postara i utrudni nam rozgrywkę, próbując zgubić nas w lesie. Według mnie, byłoby to dużo ciekawsze, niż ograniczenie do braku możliwości cofania się. To miał być duży, gęsty, mroczny i niebezpieczny las, a nie Central Park ze ścieżkami.
Jedyną trudnością, na jaką napotykamy, są potwory. Ale i w tym miejscu pojawiło się rozczarowanie. Uważam, że stosunek liczby monstrów, jakie spotykamy, do liczby drzew, jakie mijamy, jest za duży. Szczególnie, że Livingstone nie postarał się, by nam te walki urozmaicić. Wręcz irytujące stało się ciągłe trafianie na paragraf, który kończył się zwrotem: „…and you must fight”. A wiele stworzeń, które staną na naszej drodze, odznacza się dość sporą mocą i wszystko sprowadza się do walki o życie. Ba, w tym miejscu powinienem wspomnieć o możliwości leczenia. No, ale nie ma za bardzo o czym mówić… Niestety, ale przechodząc grę kilka razy, trafiłem tylko i wyłącznie na jedno miejsce, gdzie mogłem spokojnie siąść i coś zjeść (zgodnie z mechaniką Fighting Fantasy, przywracając punkty STAMINA). Pech chciał, że… Może nie będę zdradzał szczegółów książki. Generalnie kolejne swoje próby przechodziłem na głodnego. Dodam jeszcze, że będąc na początku gry u Yaztromo (to ten dobry czarnoksiężnik), kupiłem między innymi kilka buteleczek Potion of Healing. Yaztromo poinformował mnie, że sposób użycia każdej z mikstur, został opisany na etykiecie butelki. O ile w niektórych paragrafach, jednym z wyborów była możliwość użycia jakichś mikstur, o tyle paragrafu, pozwalającego na zastosowanie leczniczej nalewki już nie znalazłem. Niemniej jednak, przy każdej próbie przejścia gry, prewencyjnie zaopatrywałem się w buteleczki, ale przy każdym kolejnym razie w coraz mniejszą ilość.
Wróćmy jednak do napotykanych potworów. Jak już napisałem, większość spośród nich jest bardzo silna, jak na przykład: Wyvern (SKILL: 10, STAMINA: 11) czy Shape Changer (SKILL: 10, STAMINA: 10). Pozostałą część leśnej zwierzyny można łatwo pokonać. W jednej z recenzji, znalezionej w internecie, została zwrócona uwaga na nazewnictwo potworów. Faktycznie, można odnieść wrażenie, że autor wykazał się sporym lenistwem, nadając takie nazwy jak: WILD HILL MAN, APE MAN, TREE MAN, FISH MAN. A po złości dorzuciłbym jeszcze nawet CATWOMAN. Jeżeli podczas podróży nie ubije nas żaden stwór, to możemy się jeszcze natknąć na instant death, toteż trzeba być czujnym i najlepiej omijać potwory.
Pytanie, czy w takim razie było w książce coś dobrego, coś godnego uwagi lub choćby – czy warto ją polecić, przeczytać? Oczywiście, że tak. Jest w lesie kilka interesujących obszarów, powiedziałbym nawet tajemniczych. Czasami są to miejsca, które nie mają bezpośrednio wpływu na zakończenie gry, niemniej jednak stanowią pewna część rozgrywki, dającą dużo satysfakcji. Można również spotkać kilka ciekawych postaci. Moja krytyczna ocena w pewnej mierze wynika z tego, że przed przystąpieniem do czytania miałem konkretną wizję tej paragrafówki. Rozczarowanie było czymś pewnym, choć może nie powinno być aż tak duże.
Pora na podsumowanie. Trzecią część serii Fighting Fantasy uważam, jak dotychczas, za najsłabszą. Fabuła zapowiadała się bardzo interesująco, jednak jej realizacja wypada dużo słabiej. Gra przez większość czasu jest nudna, a sytuacji, które zachęcałyby czytelnika do odwiedzenia, czy sprawdzenia innych możliwości, jest stosunkowo niewiele. O mechanice w zasadzie nie ma co rozmawiać – jest taka sama, jak w poprzednich częściach, czyli dobra. Jedyne, co można dodać, to fakt, że zdecydowanie brakowało jej pełnego wykorzystania. Sytuacji, w których moglibyśmy skorzystać z ucieczki podczas walki, praktycznie nie było. Nie wspominając o tym, że możliwości użycia prowiantu w celu podniesienia punktów życia, wręcz nie ma. Jak kształtuje się nieliniowość? Dobrze, i myślę, że to jest tak naprawdę najmocniejszy punkt książki. Oczywiście, chciałoby się, żeby gra było nieco bardziej urozmaicona, jeżeli chodzi o przechodzenie terenu leśnego, a już na pewno dłuższa. Grę udało mi się przejść za czwartym razem i zajęło mi to 65 paragrafów. Czy to dużo? Ja cieszyłem się, że mam to już za sobą.
Motyw chodzenia po lesie byłby ciekawy, szkoda, że taka krótka się wydaje ta książka.